Relacja - dh Tomasz Kozik 1
- 50latski
- 8 maj 2016
- 3 minut(y) czytania
JAKIEŚ CIEKAWE HISTORIE:
JAK WOBEC REKTORA JA WYSZEDŁEM NA RELEGOWANEGO Z UCZELNI, A JAREK RUCH BYŁ OD REKTORA WAŻNIEJSZY
Środowisko poznańskich SKI miało niektóre cechy wspólne z innymi kręgami z Polski, za to inne cechy nas odróżniały. Jedną z różnic była siła naszego środowiska: u nas było aż dziesięć kręgów (AKH UAM; SKI AE; SKI AM; SKI PP; SKI AR; WKI WSOWP; WKI WSOSK; SKI SN Poznań; SKI SN Szamotuły; SKI SN Gniezno; do tego dwa kleryckie, ale ich w zasadzie nie liczymy), a takiego stanu nie mogło osiągnąć żadne inne środowisko akademickie. Drugą z cech, która nas odróżniała, były zdecydowanie wrogie stosunki z Komendą Chorągwi. W pozostałych miastach Polski też może nie wyglądało to tak różowo, ale nie było aż tak na noże, jak u nas. Drugim po Komendzie Chorągwi wrogiem były uczelnie, na których studiowaliśmy. Część z nich chętnie by w ogóle wykasowała istnienie SKI, w czym górował zwłaszcza UAM. Tak więc uczelnie nas nie lubiły, ale to znaczy, że o nas wiedziały! Nie da się nie lubić czegoś, o czym się nie wie.
W Polsce wyglądało to inaczej. Uczelnie w ogóle nie wiedziały, że mają u siebie jakieś SKI, jakieś harcerstwo, jakieś kręgi. Niektóre z tych kręgów były prężne, niektóre nawet wybitne – a uczelnie i tak były na ten fakt ślepe. Postanowiono temu zaradzić i Główna Kwatera kazała komendom chorągwi spotykać się z rektorami i uświadamiać ich co do istnienia harcerstwa na ich uczelniach.
Ponieważ taki nakaz dostały wszystkie komendy chorągwi, zatem trafiło to również i do Poznania. A że Komenda Chorągwi była naszym wrogiem, zatem obie strony (i ona i my) pilnowały się, by nie mieć słabych punktów w starciu z drugą. Jak Komenda Chorągwi dostała na nasz temat rozkaz z Głównej Kwatery, to wypełniała go dokładnie, co do najmniejszego przecinka, co do kropki – mówiąc po grecku, co do joty. Przez czas jakiś myślałem o tym, żeby wystawić Komendzie Chorągwi pismo, że jak chce się spotykać z rektorami to może, ale przyczyny Poznania nie dotyczą, więc nie musi i my nie będziemy zgłaszać pretensji, ale w nawale obowiązków i trochę z lenistwa – zaniedbałem to. Zlecenie padło na Jacka Korzeniowskiego, który łaził do rektorów na takie spotkania. Czasem uczestniczył w nich komendant uczelnianego kręgu, a czasem nie. I tylko w przypadku UAM nie wiedzieć czemu, Jacek postanowił, że zamiast niego pójdę ja, pracownik uczelni, szef ChRHA. No to poszedłem.
Prorektor do spraw studenckich, prof. Kostrzewski, przyjął nas no bo musiał, ale spotkanie było takie sobie: ton niby uprzejmy, dyplomatyczny, ale w gruncie rzeczy pełen rezerwy. I podejście nieszczere, bo miał podpisaną negatywną decyzję co do jakiegoś tak dofinansowania, ale nam jej nie ujawnił.
Na jakimś etapie tej rozmowy temat zszedł na mnie, że jestem przewodniczącym Rady Chorągwianej.
- Czy pan jest studentem naszej uczelni? – spytał Kostrzewski.
Musiałem sytuację ocenić błyskawicznie.
- Już nie – odpowiedziałem.
Rektor pokiwał głową ze zrozumieniem. Nie powiedział nic, ale mina, owo pokiwanie głową, nastrój i wszystko to, co się obecnie nazywa komunikacją niewerbalną – świadczyło, że zrozumiał, iż wyleciałem ze studiów ze względu na niepozdawane egzaminy i kolokwia. No bo co może być przyczyną, że student „już nie” jest studentem? Moje „już nie” było prawdziwe, o czym poza rektorem wiedzieli wszyscy uczestnicy spotkania. Przecież będąc absolwentem „już nie” jestem studentem. Nie mogłem jednak przyznać się do ukończenia studiów, gdyż było to zbyt niebezpiecznie blisko pytania, gdzie pracuję. A do pracy na UAM nie mogłem się przyznać tym bardziej: byłbym natychmiast zanotowany, zapamiętany, i łażono by do mnie ze wszystkimi zaczepkami na temat harcerstwa. Takimi, jak choćby rachunek z Kiekrza, o czym piszę w innej relacji. Tak więc wyszedłem na relegowanego – dla dobra sprawy i świętego spokoju.
-.-.-
W czasie tej samej rozmowy było inne zdarzenie dotyczące Jarka Rucha. Jarek był kwatermistrzem Kręgu, a pokazywał się na uczelni, zwłaszcza w jej administracji, tak rzadko, że narosła pewna ilość papierów, które z punktu widzenia uczelni powinien podpisać. Ale że nie przychodził – więc podpisów brakowało.
Jego obecność na spotkaniu z rektorem wyczuła jakoś jedna z sekretarek, która owe podpisy potrzebowała. Czy może przepuścić taką okazję? Nie może! Przecież wie, że znowu by czekała nie wiadomo ja długo. A papiery finansowe czekania nie znoszą. Wprawiała więc do pokoju w trakcie naszego spotkania, przerwała rektorowi w pół słowa, po czym zwróciła się do Jarka
- Czy może pan tu podpisać?
I tu, i jeszcze tu.
Potraktowała Jarka jako ważniejszego od rektora, bo dla niej rzeczywiście tak było. Jarka miała od święta, a rektora na co dzień.
pwd. Tomasz Kozik
Commentaires